Spis treści
Długi i pełen atrakcji, chociaż trochę leniwy, dzień w San Francisco zaczęliśmy bardzo wcześnie bo… tuż po północy. Woleliśmy podziwiać miasto ze wzgórz Marin z przeciwnego brzegu zatoki i w napięciu czekać na wschód słońca nad Golden Gate niż smacznie spać w hotelu:p. Tak, tak, dobrze czytacie, tą noc spędziliśmy w samochodzie. W końcu to nasz road trip.
Mimo, że wyjechaliśmy z Yosemite zgodnie z planem podróż trwała zdecydowanie dłużej niż planowaliśmy. Tego dnia nie mieliśmy zabookowanego noclegu, chcieliśmy jechać do oporu i spać w jakimś przydrożnym motelu. Okazało się jednak, że mamy więcej sił niż myśleliśmy. Starczyło ich nam aż do San Francisco. Tuż po północy zaśpiewaliśmy wraz ze Scottem McKenzie „If you’re going to San Francisco…”.
Planowaliśmy zobaczyć wschód słońca nad mostem Golden Gate o 5 rano. Więc sami rozumiecie, po prostu nie opłacało nam się szukać noclegu na 4 godziny snu. Noc była spokojna toteż spędziliśmy ją na Wzgórzach Marin w samochodzie mając u stóp San Francisco. O dziwo! Rano nie byliśmy ani połamani, ani zmęczeni. Niemniej jednak jedna noc w stylu backpackerskim nam wystarczy (tak pisaliśmy wtedy, później jeszcze raz powtórzyliśmy ten proceder, ale o tym przeczytacie przy wpisie o Los Angeles). Rozłożone na płasko fotele są całkiem wygodne.
MOST GOLDEN GATE, BRAMA DO SAN FRANCISCO
Z czym wam się kojarzy San Francisco? Pewnie ze wzgórzami, tramwajami linowymi i mostem wiszącym Golden Gate. Zaczęliśmy od niego. Zobaczyliśmy go zarówno w nocy, jak i o wschodzie słońca. Nie jest może największy, najbardziej okazały, ale bez wątpienia to jednej najbardziej znanych i obfotografowanych mostów na świecie.
Nad ranem na dworze było trochę wietrznie i zimno, ale w okolicach świtu na punktach widokowych zrobiło się tłoczno. Byli zarówno turyści, jak i mieszkańcy. Przyjeżdżali zaspani, w spodniach dresowych z kubkiem kawy w ręku by rozkoszować się widokiem budzącego się ze snu miasta. Fajne! Byli też tacy, którzy puścili delikatną muzykę z głośnika – impreza chillout od rana, czemu nie :). Hmm chociaż teraz tak myślimy, że to był dla nich może koniec dnia, a nie początek :P. Zadaliśmy sobie pytanie, czy kiedykolwiek wstaliśmy we Wrocławiu przed świtem? Odpowiedź brzmiała – nigdy! No, chyba, że gdzieś wyjeżdżaliśmy, ale to bynajmniej nie po to żeby oglądać wschód słońca.
ŚNIADANIE W STYLU GLAMOUR, MIMO, ŻE WYGLĄD NIE TEN :P
Kiedy powitaliśmy już dzień i zrobiliśmy sobie poranny trekking (w wersji mini, ale zawsze) po wzgórzach Marin, przyszedł czas na śniadanie. Zjechaliśmy do pobliskiej miejscowości (Sausalito), która jest modnym miejscem zamieszkania wśród pracowników Doliny Krzemowej. Część z nich, z uwagi na wysokie czynsze i podatki w samym San Fransisco, mieszka w domach na wodzie. Szukaliśmy piekarni, gdzie moglibyśmy napić się kawy, zjeść śniadanie i prozaicznie… umyć twarz i zęby i skorzystać z toalety.
Tutaj zdecydowanie odbiliśmy sobie oszczędność na noclegu, bo nasze śniadanie w kostarykańskiej kawiarni (tosty z serkiem Filadelfia, awokado i rukolą, jajko w koszulce i kawa – edit. Zamówiliśmy je jeszcze zanim wieczorem przeczytaliśmy wywiad z australijskim milionerem, żeby ich nie zamawiać, bo przez to nie będziemy milionerami :D :D :D. Kawy też nie zamawiać.) kosztowało tyle co nienajgorszy motel. No cóż. Trzeba mieć w życiu priorytety :D :D :D. Uśmialiśmy się przy tym spostrzeżeniu do łez.
Chwilę popracowaliśmy, pospacerowaliśmy z Sarą po kawiarni i siedzieliśmy patrząc na podjeżdżających na rowerach, o 7 rano, Amerykanów w klapkach (12 stopni na dworze), którzy zamawiali śniadanie (m.in. owe tosty z awokado) i brali je z powrotem do domu. To się nazywa życie, co nie? :P
SPACER W STYLU SAN FRANCISCO
Po smacznym, ale niezbyt obfitym (tak to jest w tego typu knajpach) śniadaniu poszliśmy na spacer do mariny Sausalito, by jeszcze raz spojrzeć na miasto z przeciwległego brzegu. Miasteczko przecudne a ludzie przemili! Uśmiechali się i witali z nami jakbyśmy byli ich najlepszymi przyjaciółmi.
NATURA…LNIE W SAN FRANCISCO
Po krótkim spacerze spakowaliśmy się do auta i wyruszyliśmy na podbój San Francisco oczywiście wjeżdżając przez most Golden Gate. Na nasz pierwszy przystanek wybraliśmy park Golden Gate i wybrzeże. Park jest ogromny i cieszy się dużą popularnością zarówno wśród turystów, jak i mieszkańców miasta. Zostawiliśmy auto przy oceanie, bo najpierw chcieliśmy napawać się widokiem wielkiej wody i wyruszyliśmy do parku.
W jedną stronę szliśmy ok. 6 km, a i tak nie doszliśmy do końca parku!
Zobaczyliśmy m.in. parkowy „szalet” (Park Chalet – to tak naprawdę zabytkowy budynek z restauracją, mikro-browarem i punktem informacji), boiska (młode Amerykanki grały w piłkę nożną), wybieg bizonów, jezioro ze sztucznie usypaną wyspą i dotarliśmy do wschodniej części parku, gdzie mieści się Japoński Ogród Herbaciany, Muzeum De Younga oraz Kalifornijskie Akademia Nauki (jedno z największych muzeów historii naturalnej na świecie), które ma fantastyczny pofalowany dach, obrośnięty trawą.
Nie mieliśmy dziś sił na zwiedzanie, położyliśmy się zatem na trawie w ogrodzie różanym i rozkoszowaliśmy kalifornijskim słońcem. Sara zaprzyjaźniła się z dwójką małych Amerykanów, którzy okazali się mieć polskie korzenie. Pogoda w San Francisco jest przedziwna. Na termometrze zaledwie 12-15 stopni, w słońcu nie da się wytrzymać (tak mocno pali), a jak zawieje to myślisz „co by tu jeszcze ubrać” – i weź tu mądrze się ubierz.
W drugą stronę postanowiliśmy skorzystać z shuttle busa (tak, dobrze czytacie, po parku w weekendy i wakacje jeździ bezpłatny bus, który dowozi ludzi z jednej strony na drugą). Autobusy miały jeździć co 15 minut, kiedy siedzieliśmy na trawie sprawdzaliśmy, jeździł co 25 minut. Jednak nam przyszło czekać na niego niemal 65 minut! Oczywiście mogliśmy pójść na nogach, ale baliśmy się, że będzie tak jak zawsze i akurat jak odejdziemy to bus przyjedzie i nas minie tuż za przystankiem. Poza tym Sara była bardzo zmęczona, nie chciała być w wózku, ani w nosidle, tylko na ramionach mamy… a 6 km bym jej nie doniosła (szczególnie po kilku godzinach snu i ponad 15km marszu w Yosemite poprzedniego dnia;).
PORTLAND? HOLLAND? AAAA… POLAND!
Mówi się, że amerykanie nie wiedzą gdzie jest Polska i myślą wręcz, że to kraj w którym biegają białe niedźwiedzie. Nie wiem, czy akurat tak trafiamy, czy to zupełnie błędne przeświadczenie, ale wszyscy spotykani amerykanie wiedzą i mają coś do powiedzenia na temat naszego kraju. Mają albo polskie korzenie, albo znają kogoś kto ma polskie korzenie, albo … niedawno byli w Polsce. Taką parę po 60-tce poznaliśmy właśnie w autobusie w Parku Golden Gate. Byli u nas 3 miesiące temu przy okazji konferencji, zobaczyli Warszawę i Pragę. Powiedzieliśmy, że Praga jest piękna. Na co oni stwierdzili, że to jest zaskakujące, bo wszyscy Polacy z którymi rozmawiają właśnie tak reagują: Praga jest piękna, a jej bardziej podobała się właśnie Warszawa! Jest pełna podziwu, że miasto powstało z ruin po II Wojnie Światowej i w ogóle jest zachwycona naszym krajem. Miłe!
15.00 – CZAS NA DRZEMKĘ
Zrobiła się 15, a my poczuliśmy znużenie, pojechaliśmy zatem do motelu żeby się odświeżyć i wyruszyć na dalsze zwiedzanie. Jednak kiedy Sara usnęła w samochodzie i udało się ją w takim stanie dotransportować do pokoju, postanowiliśmy wykorzystać sytuację i zrobić to samo. 60 minut snu – to było zdecydowanie to czego było trzeba, żeby postawić nas na nogi!
SAN FRANCISCO NIE DLA WÓZKA
Całe życie żyłam w przeświadczeniu, że miałam ciężko, bo z przystanku autobusowego do domu musiałam wchodzić pod górkę. Biedna ja – haha. Nie wiem jednak co w takim razie mają powiedzieć mieszkańcy San Francisco, oni wszędzie mają górki, do których ta moja nawet się nie umywa!
Po drzemce zapakowaliśmy Sarę do wózka i poszliśmy na spacer przez Lombard Street (najbardziej stroma, a przez to kręta ulica na świecie – osiem nawrotów o 180 stopni, które złagodziły spadek z 27 stopni do 16!) do Fisherman’s Wharf (targ rybny).
Do przejścia mieliśmy ok. 2 km, ale przez te ciągłe podbiegi nie było to łatwe i szybkie.
JESTEŚMY W RAJU
Tłumy! Na targu zastaliśmy tłumy! Nie ma co się dziwić, owoce morza przywożone przez rybaków i sprzedawane/serwowane przez chińczyków smakowały obłędnie. Można było jeść bezpośrednio na ulicy, albo jeśli ktoś miał chęć, skorzystać z miejsc w barach i eleganckich restauracjach. My zdecydowaliśmy się na pierwsze rozwiązanie. Nie żałujemy. Było pyszne! Dlatego następnego dnia postanowiliśmy tu wrócić (nawet dwukrotnie, bo i na obiad i na kolację ;p).
Po drodze zahaczyliśmy o sklep spożywczy. Kupiliśmy mleko, banany, jogurty, obiadek dla Sary i … piwo kukurydziane… oczywiście amerykański sześciopak ;). San Francisco okazało się drogie. Ale co my sobie myśleliśmy. Wróciliśmy do motelu i zaczęliśmy zbierać siły na kolejny dzień, który był zdecydowanie mniej leniwy i bogatszy w miejskie atrakcje niż ten.
6 Responses
Małgosia Piatkowska-Retkiewicz
każdy wasz tekst czytam z usmiechem na ustach :) jestescie niesamowici :) wspaniala podróż :)
Łukasz Wójcik
Łóżko w hotelu nigdy nie jest wygodne a toasty zawsze dobrze smakują więc decyzja oczywista :)
PauLina Anna Kasper
Zawsze marzyło mi się San Francsisco! Ma w sobie to coś, ten klimat :) Bardzo fajnie czytało mi się tego posta, to taka namiastka podróży! :)
Fox in the Forest
Cudnie! Zazdroszczę podróży � marzy mi się San Francisco, Golden Gate o świcie i nawet to śniadanie z kawką w cenie motelu:)
Katarzyna Nowosielska
Takich rodziów Sarze to pozazdrościć:-)
Nadrabiam
Świetne, tętniące życiem miasto. Chciałabym kiedyś tam dotrzeć :)