ZOSTAWILIŚMY SERCE W SAN FRANCISCO – DZIEŃ 12

with 8 komentarzy

Tramwaje linowe, Damy w pastelach, Opera, Muzeum, Ratusz, Union Squere, Chinatown, targ rybny – taki mieliśmy plan na zwiedzenie San Francisco. Po doświadczeniach z wózkiem poprzedniego dnia zdecydowaliśmy się na nosidło. Lekko nie było, zdecydowanie wolimy „łażenie” po górach, chociaż trzeba przyznać, że San Francisco, to po Nowy Jorku nasze ulubione amerykańskie miasto.

San Francisco ma zdecydowanie to, czego nie ma Wrocław – bajkowe położenie. Położone na półwyspie otoczonym z jednej strony przez Ocean Spokojny, z drugiej zatokę San Francisco i z trzeciej cieśninę Golden Gate robi olbrzymie wrażenie. I tak jak w piosence bardzo łatwo jest zostawić tam serce. Pomagają w tym zarówno przepięknie zdobione wiktoriańskie domy, ale też urocze, choć trudne do pokonania, strome ulice, i tramwaje! Mimo, że to 13. co do wielkości miasto Stanów Zjednoczonych, w ogóle tego nie czuć.

TRAMWAJEM PO SAN FRANCISCO

Po „leniuchowaniu” poprzedniego dnia, na ten dzień, mieliśmy zaplanowane zwiedzanie miasta. Zastanawialiśmy się czy skorzystać z opcji „hop on – hop off” (specjalne autobusy, które jeżdżą po głównych atrakcjach miasta, robisz hop do niego, lub hop z niego;) ), ale 60 dolarów na osobę nas skutecznie odstraszyło. Postawiliśmy na komunikację miejską za 21 dolarów na głowę (w tym nielimitowane przejazdy zabytkowymi tramwajami elektrycznymi i linowymi). Dziś już wiemy, że pewnie i z tego byśmy nie skorzystali, bo San Francisco wydaje się być na tyle małe, że spokojnie można je pozwiedzać na piechotę (sporą część atrakcji). Poza tym, chodząc po mieście, możemy bardziej złapać jego klimat i odkryć coś, czego nie zobaczylibyśmy z okien autobusu.

SAN FRANCISCO JEST KOLOROWE

Coś co, bez wątpienia, wyróżnia San Francisco od innych amerykańskich miast to jego architektura. Żeby to zobaczyć, nasze zwiedzanie zaczęliśmy od … parku Alamo Squere, a właściwie od przepięknych domków dookoła. Zabawne wieżyczki, wykuszowe okna, baśniowe i kolorowe ornamenty – tak w skrócie można opisać styl wiktoriański, w którym budowano tu na początku XX wieku. Mimo, że sama zdecydowanie wolę nowoczesną architekturę, zwiedzenia San Francisco to była prawdziwa przyjemność. Niesamowite wrażenie robi to, jak w San Francisco wszystko doskonale pasuje do siebie i nic nie kłuje w oczy: tradycja miesza się z nowoczesnością.

Oglądaliście Pełną Chatę? To tu, w domku przy parku, mieszkała rodzina Tannerów. Jako mała dziewczynka marzyłam o tym by mieć takie okna z szerokim parapetem i milionem poduszek. Dzisiaj mogłam zobaczyć je na żywo, chociaż tylko z zewnątrz.

W parku Alamo Squere spotykają się zarówno turyści, jak i mieszkańcy. Siedzą na trawie i podziwiają „swoje” miasto, które z tego punktu widać jak na dłoni. Chcieliśmy zrobić tak i my, ale niestety powitał nas „park w remoncie”. Mimo to, na małym wydzielonym trawniku rozłożyliśmy kocyk, rzuciliśmy się na winogrona :D (Sara je pokochała) i napawaliśmy się widokiem.

Tak na marginesie, to mieliśmy jakieś wyjątkowe „szczęście” do remontów podczas tej podróży. A w San Francisco to już w ogóle…

W SAN FRANCISCO CZAS WOLNIEJ PŁYNIE

Kolejne na naszej liście zwiedzania były tramwaje liniowe. Mimo że czytaliśmy, żeby absolutnie nie wsiadać na pierwszej stacji, bo są tam olbrzymie kolejki, swoje kroki skierowaliśmy właśnie do pierwszej stacji. Uznaliśmy, że skoro na pierwszej stacji wagonik będzie pełen to na pewno na pośrednich stacjach nikt nie wysiądzie i będziemy tam stać i tylko patrzeć na przejeżdżające tramwaje. Skończyło się to olbrzymią kolejką i ponad godziną czekania. Sara była bardzo dzielna! Wytrzymała, mimo, że staliśmy w miejscu. Później okazało się, że wybrana przez nas trasa (Powell & Mason Sts.) jest najbardziej oblegana.

Tramwaje liniowe to jedna z ważniejszych atrakcji San Francisco. Kiedy w 1947 roku władze miasta chciały zastąpić je autobusami mieszkańcy zaprotestowali, a radiowy satyryk skomentował to zdaniem:

San Francisco bez tramwajów liniowych będzie jak dzieciak bez swojego jojo.

Jadąc nimi możemy poczuć się jak w dawanych czasach i poczuć wiatr we włosach, mimo że tramwaj jedzie zaledwie z prędkością 9,5mph (ok. 15 km/h). To chyba kwintesencja tego miasta. Tu czas płynie wolniej. Dzięki czemu możesz rozkoszować się widokiem, kalifornijskim słońcem i … wiatrem :P.

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO… PORTU

Tramwajem liniowym dojechaliśmy do portu. A gdzie indziej mogliśmy zjeść obiad jak nie Fisherman’s Wharf?!? Poprzedniego dnia jedliśmy pospiesznie przy budkach. Tego dnia postanowiliśmy poszukać jakiejś trawy i ławeczek. Udało nam się znaleźć fajne miejsce bezpośrednio nad wodą. Miły pan przygrywał nam „do krewetki” i wszystko byłoby fajnie gdyby nie… mewy. Trzeba przyznać, że ostrzeżenie było (cała przystań „oznaczona” mewimi… śladami), nie daliśmy się jednak zastraszyć :O. Ludzi było multum, a mew jeszcze więcej. Nas na szczęście oszczędziły, ale siedząca obok dziewczyna miała z nimi małą przygodę. Jedna nachalna mewa (albo mew) zaczęła domagać się haraczu. Skrzeczała niemiłosiernie, żeby dziewczyna oddała jej kawałek swojego obiadu. Kiedy to nie pomogło, owa mewa wzbiła się w powietrze i oddała celny strzał wprost na ramię swojej ofiary!!! Dziewczyna zerwała się z ławki, a mewa, skrzecząc jeszcze głośniej, zaczęła zataczać kręgi nad jej głową. To był prawdziwy sęp z tej mewy! W ciągu kilku sekund nad dziewczyną zebrało się kilka innych mew. To chyba była jakaś taktyka podpatrzona na super bowl:) Mewy przegoniły dziewczynę kilka metrów dalej, na otwarta przestrzeń, po czym jedna z mew wybiła jej dziobem jedzenie z rąk. To było błyskawiczne, mewy rzuciły się na jedzenie. Czuliśmy się jak u Hitchcocka :o.

ELEGANCKI DESER NA DACHU NAD UNION SQUERE

Po obiedzie znów wróciliśmy do miasta. Wiózł nas przemiły motorniczy, który całą drogę zagadywał Sarę :). Czas deseru przypadł na Union Square, które uznawane jest za serce San Francisco. Powłóczyliśmy się trochę po placu (w remoncie) i pooglądaliśmy okolice (głównie eleganckie sklepy, restauracje i hotele).

Później nasze kroki skierowaliśmy ku Cheesecake Factory. Skusiliśmy się na Key Lime Pie. Było całkiem smaczne, ale palma pierwszeństwa pozostanie w przydrożnym pubie na Florydzie, w drodze do Key West (to było niebo w gębie!). Co się dziwić, przecież to Floryda jest ojczyzną tego przysmaku.

NIE TYLKO ELEGANCKIE WIKTORIAŃSKIE DOMY

To także elegancka dzielnica biznesu, którą zwiedzaliśmy w weekend, więc ulice świeciły pustkami.

Jednak San Francisco to nie tylko lalkowe wiktoriańskie domy. To także duże i dobrze znane Chinatown. Mówi się, że to jedna z najbardziej zatłoczonych dzielnic w San Francisco, ba! nawet w całych Stanach Zjednoczonych. Ciasne wnętrza i złe warunki mieszkaniowe sprawiają, że mieszkańcy większość czasu spędzają na świeżym powietrzu. Na jednym ze skwerów spotkaliśmy nie tylko bawiące się dzieci, ale wielu dorosłych grających w karty i gry planszowe rozłożone na kartonowych prowizorycznych stolikach.

FISHERMAN’S WHARF – CZYLI KOLACJA W SAN FRANCISCO

(tam moglibyśmy jeść jeszcze śniadania i obiady Haha :) ) Tym razem już nie na nogach, bo chcieliśmy odwiedzić jeszcze inne miejsce. Uruchomiliśmy samochód, w końcu tego dnia jeszcze nim nie jeździliśmy, :) i pojechaliśmy po kraby i krewety na wynos. Uwielbiamy je! Po drodze zajechaliśmy jeszcze nad ocean, żeby pooglądać zachód słońca i most Golde Gate.

GOSPODARCZY PORANEK W SAN FRANCISCO

Jesteśmy na naszej wyprawie już 12 dzień. Przyszedł czas na pranie. Swoje kroki skierowaliśmy do pralni tzn. Jacek i Sara, a ja w tym czasie zajęłam się obrabianiem zdjęć i blogiem. Samotny Tatuś i 13-miesięczna córka zrobili w pralni furorę. Co rusz musieli odpowiadać na pytanie „a gdzie jest mama?”. Najwidoczniej Panie uznały, że mężczyzna nie potrafi obsłużyć pralki, bo we wszystkim wyręczały mego męża :p. Pranie wróciło czyściutkie i pachnące po godzinie, a my wyruszyliśmy na południe.

SAN FRANCISCO U STÓP

Zanim opuściliśmy miasto wjechaliśmy na wzgórza Twin Peaks (ku memu wielkiego rozczarowaniu nie miały one nic wspólnego z serialem, ah ja ignorantka, ale co? Miałam wtedy zaledwie 4 lata!). Miasto prezentowało się niesamowicie. Aż żal było wyjeżdżać!

To zdecydowanie jedno z naszych ulubionych miast USA! Chociaż damy jeszcze szansę Los Angeles, ale to za kilka dni.

<< Nasze pierwsze spotkanie z SF – Wschód Słońca nad Golden Gate – czytałeś już? >>

8 Responses

  1. Jacek Slizynski
    |

    Did you get to see Pier 39?

  2. Zbieraj się
    |

    Yes, we did! Traffic like on a highway:)

  3. Zołza z kitką.
    |

    I mi marzy się San Francisco…:) Kiedy na pewno je odwiedzę!

  4. Jud
    |

    Widoki i architektura przepiękne :) Zazdroszczę tej wyprawy. I gratuluję wygranej walki i mewami ;)

  5. Joanna Baranowska
    |

    To kolejne zdjęcia z SF, które ostatno oglądam – bardzo chciałabym przejechać się po mieście na rowerze. To musi być wyzwanie :)

  6. Zbieraj się
    |

    o matko! ale masz marzenia :P dla mnie to byłby koszmar :D

  7. Stanisław Misiaczek
    |

    Hej, czemu czy tylko mi tak długo ładuje się strona ?

  8. admin
    |

    Być może musisz oczyścić pamięć podręczną. Mimo wszystko popracujemy trochę nad optymalizacją. Dzięki za uwagę!