Spis treści
Zamknięte Big Sur – byliśmy rozczarowani tą informacją. Na skutek ulewnych deszczy, remontów dróg i zawalonego mostu nie udało nam się przejechać najpiękniejszą trasą w Kalifornii. Pacific Coast Highway, czyli CA-1, to droga tuż nad oceanem z San Francisco do Los Angeles. Spróbowaliśmy jednak dojechać najdalej, jak to możliwe. Było pięknie, a ponoć nie widzieliśmy najpiękniejszego!
Zamknięte Big Sur sprawiło, że mieliśmy do przejechania jeszcze 937 kilometrów zamiast 750. Odcinek drogi z San Francisco do Los Angeles to ostatni etap naszej podróży. Powoli zaczęły ogarniać nas już myśli o powrocie do Polski oraz zmęczenie po bardzo intensywnych 12 dniach w Parkach Narodowych i zwiedzaniu San Francisco.
<<Zobacz całą naszą trasę #USAwesttrip>>
Niemal tysiąc kilometrów to wcale nie tak mało, a zważając na widokowy aspekt drogi, i moje zamiłowanie do połączenia gór i oceanu, wiedziałam, że pewnie będę chciała zatrzymywać się na każdym zakręcie, robiąc miliony zdjęć. Dlatego trasę podzieliliśmy na trzy dni.
Tak faktycznie było, zrobiliśmy miliony zdjęć. Niestety pogoda nam nie dopisała. Było pochmurnie i wietrznie, ale nie powstrzymało nas to przed „plażowaniem”.
STARTUJEMY Z SAN FRANCISCO
Z San Francisco wyjechaliśmy około południa. Po drodze zajechaliśmy jeszcze na wzgórza Twin Peaks by spojrzeć na panoramę miasta. Powoli zaczęła dopadać nas nostalgia i świadomość, że lada chwila nasza amerykańska przygoda się skończy. Moja mama zapytała mnie wtedy na messengerze „nie macie dość?”, no więc kiedy tak staliśmy sobie na wzgórzu mając u stóp jedno z piękniejszych miast USA, a w oddali skrzył się Pacyfik, powiedzieliśmy sobie „nie, nie mamy dość, moglibyśmy podróżować tak całe życie!”.
<<przeczytaj jak było drugiego dnia w San Fracisco>>
SZUKAMY MONTEREY Z WIELKICH KŁAMSTEWEK
Nasz pierwszy nocleg ustaliliśmy w Monterey, trochę pod wpływem świetnego miniserialu z Reese Witherspoon i Nicole Kidman „Big Little Lies”. Postanowiliśmy poszukać szkoły i kadrów z filmu, i wtedy okazało się, że akcja owszem, rozgrywa się w Monterey, ale niektóre domy i, przede wszystkim, szkoła, do której chodzą dzieci głównych bohaterek, wcale się tutaj nie znajdują. Szkoda .
Spodziewaliśmy się takich tłumów jak w San Francisco, bo Monterey jest bardzo modną miejscówką, ale tutaj było zdecydowanie bardziej kameralnie. Ot, nadmorska miejscowość poza sezonem. Co nie znaczy, że pozbawiona uroku. Choć trzeba przyznać, że trafiliśmy na paskudną pogodę, było mega zimno.
RESTAURACJE NAD OLD FISHERMANS WHARF W MONTEREY
Najbardziej znaną atrakcją miasteczka jest olbrzymie oceanarium, ponoć jedno z najpiękniejszych na świecie. Nie wiedzieliśmy czy Sara je doceni, a cena biletu nie była mała, toteż postanowiliśmy zostawić tą atrakcję na przyszłość.
Poszliśmy do Old Fishermans Wharf żeby skosztować świeżych ryb i owoców morza (tak nas rozpuściło to San Francisco). Do portu niegdyś przypływali rybacy, dziś to miejsce słynące głównie z restauracji. Przed wejściem do każdej z nich stoi obsługa, gorąco zachwala i zaprasza do środka oferując gratisową gęstą zupę ze skorupiaków – Clamchowder. Nawet nie wchodząc do restauracji można było się najeść, chociaż… nie każdy nas zaczepiał. Niektórzy zachęcali nas mówiąc, że ich miejsce jest „kids friendly” i koniecznie musimy zjeść u nich. A inni spuszczali na nas zasłonę milczenia, tak jakbyśmy nie istnieli. Przewrotnie zatrzymaliśmy się przy restauracji, do której nikt nas nie zapraszał i faktycznie – nie byliśmy tutaj mile widziani. Na drzwiach wisiała tabliczka, na której było wyraźnie napisane, że restauracja nie akceptuje płaczących, ani śmiejących się głośno dzieci. Ponadto już od drzwi informowano nas, że nie uświadczysz tu ani przewijaka, ani krzesełek, ani zabawek, więc drogi rodzicu to nie jest miejsce dla Ciebie. Kiedy odwracaliśmy się na pięcie, kelnerka powiedziała do nas, że jeśli chcemy to możemy wejść, ale musimy obiecać, że dziecko nie będzie głośno. No cóż. Tego niestety obiecać nie mogliśmy. Sara też nie.
CZEKOLADKI Z MONTEREY ZAPAMIĘTAMY NA DŁUGO
Wychodząc z portu zobaczyliśmy sklep „Fabrykę czekolady”. Znając zamiłowanie Jacka do słodkości, wspaniałomyślnie powiedziałam: kupmy czekoladkę. Weszliśmy do wnętrza pachnącego karmelem i czekoladą. Wybór był ogromny! Wszystkie słodkości były ręcznie robione.
Kiedy ja długo stałam przy ladzie zastanawiając się, na którą ciacho się zdecydować, kątem oka zauważyłam dumnego z siebie Jacka, który stał już przy kasie. Uff, podjął szybką decyzję, nie muszę wybierać – pomyślałam, a później usłyszałam jak kasjer mówi: 30 dolarów. Co?? To ile on tego kupił?? Okazało się, że kupił… 4 sztuki ciasteczek za… 120 złotych. No cóż. Kto mówił, że Stany są tanie ;p?
Wyszliśmy z przystani rybackiej i poszliśmy w stronę miasta. Szliśmy deptakiem żywo dyskutując jak można było kupić CZTERY ciastka za 120 złotych (tak wiem, jestem okropna, tutaj się cieszę z szybkiej decyzji, by za chwilę ją krytykować:p :p :p)!
Szliśmy sobie spokojnym krokiem, choć atmosfera naszej rozmowy była gorąca, kiedy usłyszałam:
„Magda biegnij!!!”.
Odwróciłam wzrok w prawo i spojrzałam wściekła na Jacka, myśląc sobie:
„Kupiłeś cztery czekoladki za 120 złotych, a teraz robisz sobie żarty i każesz mi biec. Zwariowałeś??” i wtedy zobaczyłam, że jesteśmy na środku ulicy, a obok nas stoi radiowóz z zapalonymi kogutami.
„Co wy robicie? Czy nie widzicie, że jest czerwone światło?” wykrzyknął oburzony policjant.
No tak. Pochłonięci rozmową nie zauważyliśmy, że deptak się skończył i wkroczyliśmy na przejście dla pieszych…
ARESZT PRZEZ CZEKOLADKI?
Oczami wyobraźni już widziałam jak nas aresztują i wtrącają do amerykańskiego więzienia. Już miałam się rozpłakać nad swoim losem i powiedzieć mu, że Big Sur jest zamknięty, ja jednak jestem zmęczona i mam dość, restauracja, do której chciałam wejść nie zaakceptowała mojej córki, a Jacek kupił cztery czekoladki za 120 złotych (jak on śmiał :P), a on do mnie o jakiś przyziemnym czerwonym świetle, ale jedyne na co się zdobyłam, to ciche „yyyy yyyy”. Jacek też nie błysnął elokwencją i znajomością języka.
„I’m really sorry officer” wykrztusił.
Policjant chyba uznał nas za średnio rozgarniętych, albo za nie znających angielskiego, bo powiedział:
„W naszym kraju nie przechodzi się czerwonym świetle. Idźcie już, ale zapamiętajcie!” i pojechał.
Oszołomieni zeszliśmy na chodnik.
„To chyba wasz najszczęśliwszy dzień – usłyszeliśmy głos siedzącego w kawiarni przy ulicy mężczyzny – wiecie, że mandat za przechodzenie na czerwonym świetle to 250 dolarów… od głowy i dwa razy tyle za dziecko? Czyli … zaoszczędziliście dziś tysiąc dolarów!” Nie wiem dlaczego Jacek tak bardzo przywiązał się do tej myśli… tysiąc dolarów, a 30… za 4 czekoladki. Co to jest. Haha :)
Najwyraźniej nasz „wyczyn” był serio wyczynem, bo z kawiarni wyszedł inny mężczyzna, który poklepał nas po ramieniu mówiąc, żebyśmy się nie martwili i że policja w Monterey to ch**. Jacek na to odpowiedział, że chyba nie do końca, skoro nas puścił… Zmieszany gość poklepał go znów po ramieniu i powiedział, że w sumie, to ma rację.
ZAMNIĘTE BIG SUR – MUSIMY WRÓCIĆ
Po naszych przygodach z czekoladkami i czerwonym świetle zrobiło się późno i pojechaliśmy do hotelu. Rankiem wstaliśmy i postanowiliśmy pojechać jedynką najdalej jak się da, żeby choć trochę zobaczyć tego słynnego Big Sur-a. Tego dnia spróbowaliśmy podjechać od północy.
Zdecydowanie ani przewodniki, ani strony internetowe nie kłamią, nawet widząc jej część możemy powiedzieć, że to najpiękniejsza trasa w Kalifornii. Wysokie, skaliste klify gór Sierra Nevada pokryte zieloną trawą i kolorowymi porostami, schodzące wprost do mieniącego się na różne odcienie niebieskiego oceanu. Przepiękne piaszczyste i dzikie plaże. Łąki z pasącymi się krowami. Swoją drogą, to ciekawe, czy krowy doceniają piękno miejsca, w jakim się znajdują :P.
Udało nam się dojechać do Pffeifer Beach (jedna z piękniejsza plaż wybrzeża), ale na samą plażę i wodospady już nie. Tuż przy wielkim znaku STOP znajdował się „Visitor Center” stanowego parku. Chcieliśmy upewnić się tam, czy nie stał się przypadkiem jakiś cud i może można wjechać i zobaczyć chociaż wodospad (marzyciele). Strażnik sprowadził nas na ziemię. Czekał nas zatem objazd, dookoła gór Sierra Nevada. Droga po drugiej stronie gór nie była już taka interesująca. Ot, zwykła autostrada.
BIXBIE BRIDGE – PRZEGAPILIŚMY NAJCZĘŚCIEJ FOTOGRAFOWANY MOST W KALIFORNII
W sumie to dobrze, że jechaliśmy w tą i z powrotem po dostępnych kawałkach drogi bo… przegapiliśmy most Bixbie :D. To jeden z najczęściej fotografowanych mostów w Kalifornii, a my po prostu sobie przejechaliśmy. No ładnie!? Zorientowaliśmy się kilka kilometrów za nim.
Nadrobiliśmy fotkę na jego tle podczas powrotu. Sara niestety nie dotrwała do tego momentu, bo chwilę przed ponownym przejechaniu mostu poszła na drzemkę.
SAN SIMEONE – W PUSTYM MOTELU
Do San Simeone, gdzie spędzaliśmy kolejną noc, dotarliśmy około 20. Okazało się, że w motelu przy drodze, ale z widokiem na ocean :P, w którym spaliśmy, nie ma żywej duszy! Latem pewnie są tu tłumy, bo ponoć w tej miejscowości są świetne warunki do surfowania. Nie daliśmy się jednak strachowi. Zmęczenie wzięło górę.
Rano zamiast w stronę Los Angeles pojechaliśmy w stronę San Francisco i Monterey, żeby spróbować podjechać jak najdalej do Big Sura. Tym razem od południowej strony. Niestety znów odbiliśmy się od bramek, ale wcześniej zobaczyliśmy „Portal to Big Sur„, prostą, acz niezwykle sugestywną, drewnianą instalacje. Fajne! Lubimy takie nieprzekombinowane atrakcje.
Po drodze zajechaliśmy jeszcze na plażę pełną lwów… oczywiście morskich. Wylegiwały się na plaży, mimo, że pogoda nie sprzyjała plażowaniu – haha. Widok był mega… zapach też. Porozmawialiśmy chwilę z parkowym wolontariuszem, który opowiedział nam co nieco o zwyczajach tych zwierząt i pognaliśmy dalej w stronę LA.

BAJGLE Z WIDOKIEM NA OCEAN I … ZAKUPY!
Kiedy zobaczyliśmy już lwy morskie, wstukaliśmy na GPS „Los Angeles”. Po drodze kupiliśmy tuzin bajgli z Einstein Bros, po czym poszukaliśmy parkingu przy wybrzeżu. Znaleźliśmy dobre miejsce z placem zabaw, małym parkiem i stołami piknikowymi, tuż przy oceanie. Jedliśmy patrząc na Pacyfik :).
Amerykański styl życia, to oczywiście wizyty w wielkich centrach handlowych. Co prawda, ani ja, ani Jacek, nie przepadamy za zakupami!, ale przecież głupio byłoby być w stanach i nie odwiedzić choć jednego outleta ;).
Do Los Angeles dotarliśmy późnym wieczorem i okazało się, że … nie mamy noclegu, ale to już historia na kolejny wpis.
13 Responses
Rytmy Natury
Ojej ten most nie na mój lęk wysokości ;)
Joanna Kiecka
Mimo wszystko cudne widoki :)
Klaudia Natalia Jarych
Przepiękne zdjęcia! Wspomnienia pozostanę na dłuuugo! A jak podchodzicie do podróżowania z dzieckiem? Co jest największym wyzwaniem?
Adriana Kryńska
Świetny tekst :) Podziwiam, że w tę podróż wybraliście się z takim maluchem. Jak mała podrośnie jedziecie jeszcze raz? :) A –
co zrobiliście z zaoszczędzonym tysiącem dolarów?;)
Zbieraj się
Dziękujemy :). Córka to mała podróżniczka i podróż zniosła bardzo dobrze. Zarówno lot samolotem, długie przejazdy, jak i zwiedzanie i wędrówki. O dziwo po powrocie do Polski weszliśmy w fazę buntu i nasze spacery od kilku dni ograniczają się do piaskownicy . Tysiąc dolarów… hmm… kupiliśmy ciasteczka :D
Zbieraj się
Hmm… trudne pytanie. Chyba największym wyzwaniem jest przestawienie się z tryby „muszę zrealizować plan” na „mogę zrealizować plan, ale wcale nie muszę”. Bo podczas podróży z dzieckiem trzeba tempo zwiedzania dostosować do dziecka.
Urszula Gliwińska - Zbieraj
Z wielką radością i ze śmiechem przeczytałam Wasz kolejny wpis.Ciasteczka czasami wychodzą bokiem;) Ale relacje ze stróżami porządku ok:) Zdjęcia jak zawsze dotąd cuuudne!!! Czekam na nastepne!:)
Dorota Mazurkiewicz
Ciudne zdjecia, fantastyczna relacja, a podroż i wrażenia zapewne boskie:) Pozazdrościć….
Agnieszka Bładyko
Zdjęcia porażają , prestrzeń nie do ogarnięcia. Dla mnie na razie egzotyka :)
Marta Martynowska
Pieknie tam! Faktycznie wielka szkoda ze droga byla zamknieta, no ale na takich trasach to sie niestety zdarza.
A tak A nie
Omg, ale Wam zazdroszczę podróży. Piękne widoki, piękne zdjęcia i żal, że nie udało wam się przejachać trasą Big Sur
Simplyhappy
Widoki niesamowicie podobne do tych Angielskich – mam tu na myśli wybrzeże :)
Powiedzcie jeszcze, jak duża jest ta plaża z lwami morskimi, bo widze że jest ich tam mnóstwo ;)
Zbieraj się
Plaża ciągnie się przez ok. 6mil (jeśli dobrze pamiętam). Słoni było rzeczywiście mnóstwo. Upodobały sobie to miejsce, bo chroni je przed falami i wiatrem. Niesamowite przeżycie!